Po zakończeniu seansu „Jutro będzie nasze” mimowolnie złożyłam dłonie do oklasków, chociaż na sali nie było oczywiście twórców, ani specjalnie prowadzonej rozmowy ze znawcami kina. To zakończenie powoduje, że chce się klaskać bohaterkom, które nie są tylko wytworem scenariusza. A są nimi kobiety, które we Włoszech, a więc w kraju przesiąkniętym maczyzmem, nie poddały się, choć mogło się wydawać, że są zupełnie bezradne.

Jestem wielką fanką twórczości Eleny Ferrante. Jej najsłynniejsze powieści „Genialna przyjaciółka” czy „Historia zaginionej dziewczynki”, w większości rozgrywają się w Neapolu od lat 50. do 90. Choć miasto zmaga się z ogromnymi problemami, takimi jak przestępczość, bieda, korupcja, to w książkach Ferrante najbardziej uderza przemoc wobec kobiet. Przemoc fizyczna, psychiczna i ekonomiczna. Przemoc tak mocno zakorzeniona, że zdaje się być naturalnym elementem w relacji. Myślałam, że wiem już zatem sporo na temat sytuacji włoskich kobiet w ubiegłym wieku, ale film „Jutro będzie nasze” uświadomił mi kolejny bardzo ważny aspekt.

„Jutro będzie nasze” – oda do Włoszek

Rzym, a raczej jego bardzo biedna część, rok 1946. Ludzie wciąż próbują odnaleźć się po wojnie, a na ulicach stacjonują amerykańskie wojska. Pieniędzy dorabiają się tylko, ci, którzy prowadzą niekoniecznie legalne biznesy, a przynajmniej wybudowane na wątpliwie moralnym fundamencie. Przedsiębiorczość przypisywana jest mężczyznom, co jest pewnym paradoksem, bo kobiety po wojnie już nie „tylko” zajmują się domem, dziećmi, mężem i niedołężnymi rodzicami. Pracują, gdzie tylko mogą i w naturalny sposób stają się multizadaniowe, podejmując przeróżne zawody. Taka jest nasza główna bohaterka, Dalia. Kobieta z trójką absorbujących dzieci, wymagającym opieki teściem oraz mężem, którego charakter określono już w pierwszej scenie trailera. To przemocowiec, wokół którego ona stara się jakoś funkcjonować. Jak można się domyślić, Dalia to pokoleniowy symbol sytuacji kobiet w ówczesnych Włoszech. Przesiąknięci maczyzmem Włosi uważają się za silną płeć. Żyją w przekonaniu, że niepodzielnie rządzą swoimi rodzinami i wszystko opiera się na nich, ale to miliony pozornie słabych żon utrzymują je w ryzach.

Film absolutnie hipnotyzujący 

„Jutro będzie nasze” to reżyserski debiut Paoli Cortellesi, która jednocześnie gra główną rolę. Zawodowa aktorka i komiczka stworzyła coś naprawdę niezwykłego. Komedio-dramat o niewidzialnej dla mężczyzn sile kobiet. We Włoszech film ten popularnością pobił nawet „Barbie” i „Oppenheimera”. Do Polski dotarł stosunkowo późno, gdyż do naszych kin wejdzie dopiero 24 maja. I mam nadzieję, że spotka się z takim samym entuzjazmem. Jest mądry, zabawny, poruszający, wizualnie urzekający, a jednocześnie na wskroś włoski. Gwarne ulice nęcą energią, ale i odpychają brzydotą. Mamy tu kadry, które aż chciałoby się wydrukować i powiesić na ścianie, cudowną muzykę, a nawet choreografię. I co najważniejsze finał jest bardzo satysfakcjonujący. Poczułam głęboką potrzebę podziękowania wszystkim dzielnym kobietom, które kiedyś wywalczyły dla mojego pokolenia to, co uważamy za oczywiste. Historie takie jak te rozgrywały się nie tylko we Włoszech, ale właściwie niemal wszędzie. Także w domach naszych matek i babć. Dzięki tym wszystkim kobietom tytułowe marzenie ziściło się. Co to oznacza? Po odpowiedź zapraszam do kin, już od 24 maja. A czarno-białe filmy wciąż mają w sobie to magiczne coś...